niedziela, 10 kwietnia 2016

Żyjemy w Australii, Moi Mili

Z góry uprzedzę – nie, cały Klub Spierdolenia nie spakował manatek i nie wyjechał do Australii w poszukiwaniu kangurów i misi koala (lub seksownych Australijczyków, jak kto woli). Poza tym, Olka zeszłaby na zawał, gdyby zobaczyła gigantycznego pająka pod prysznicem. Po prostu Pola w ostatnim poście, który możecie przeczytać tutaj, wspomniała o niezwykle malowniczym stanie, w jakim znalazło się 3/4 Klubu Spierdolenia. Do byłej brytyjskiej kolonii przeniosły nas mianowicie BUMERANGI. Czym są? Słownik spierdolenia tłumaczy to w niniejszy sposób:  

BUMERANG – osoba/człowiek/ktoś, z kim łączyły ciebie relacje dalekie od przyjacielskich, ale wam nie wyszło i kontakt został całkowicie zerwany (najczęściej z twojej inicjatywy, bo po co trzymać metaforycznego zdechłego kota w szafie). Natomiast Bumerangowi nie odpowiada taki stan rzeczy i... Wraca. Odzywa się, miesza w życiu, przywołuje wspomnienia i emocje towarzyszące tamtej relacji. Bumerang robi to na tyle umiejętnie, że wybiera moment, w którym jesteś najsłabsza(y), albo właśnie układasz sobie życie. I wszystko, co zbudowałaś, cały wewnętrzny spokój, a przynajmniej jego namiastka, zostaje rozsypany niczym domek z kart. Zastanawiam się czasami czy nie mam napisanego na czole: "Zniszcz mi psychikę, a potem udawaj, że to nigdy się nie stało". 

Na ten moment mianem Króla Bumerangów Mojego Życia mogę obdarzyć niejakiego pana, nazywanego przez nas Geodetą. To jest jedyny facet, dla którego mogłabym zrezygnować z niektórych swoich przyzwyczajeń, stać się idealną dziewczyną, która czekałaby wieczorami z kolacją, a rano zaspana przygotowywałaby śniadanie i odprowadzała do drzwi, kiedy wychodziłby do pracy. Uwierzcie mi, bądź nie, ale nawet ja – osoba, która wyznaje maksymę: "Bądź jak George Clooney: żadnych emocji, żadnych uczuć tylko praca i zabawa" trafiła w końcu na kogoś, kto sprawił, że za barierą o rozmiarze 75D coś zaczęło kruszeć. Problem pojawił się w chwili, gdy usłyszałam, że pomimo łączącej nas relacji, godzin spędzonych na rozmowach i wielu innych, nie możemy i nie będziemy razem. Bo nie mogę go kochać. Bo on nie może być w związku. Dla kogoś, kto nigdy nie otwiera się przed drugim człowiekiem, albo udaje niewzruszoną zimną sukę to był cios. Przez wiele dni wypierałam wszystko z siebie, choć czułam się, niczym przygnieciona kreskówkowym dwutonowym kowadłem. I naprawdę, wszystko można zrozumieć – każdy z nas został odrzucony, coś w nas pękało, ale w końcu podnosiliśmy głowy i szliśmy dalej. Nie miałabym mu tego za złe, wszystko może się kiedyś skończyć. Problem pojawił się, kiedy po tygodniu ciszy dostałam wiadomość: "To, że nie chcę związku, nie znaczy że nie interesuje mnie to, co się z Tobą dzieje". Z każdą wymienioną wiadomością było gorzej. Papierosy kończyły się szybciej, wino nie dawało ukojenia, jakakolwiek wzmianka o Geodecie przyprawiała o szkliste spojrzenie. Pomijam sms–y typu: "Brakuje mi rozmów z Tobą", które zdawały się porządkiem dziennym. Nawet ucieczka do rodzinnego grajdoła nie dawała żadnej pomocy. I nie piszę tego dlatego, że potrzebuję się pogłaskania po głowie i powiedzenia: "A to skurwiel! Jak on mógł?!" ani nie próbuję grać biednej, porzuconej kobiety. Nie o to chodzi. Gdyby wszystko zostało definitywnie zakończone podczas jednej rozmowy, cały ból i frustracja przerodziłyby się w szał ambicji, a ja wpadłabym w tryb zapierdolu. W tym przypadku, ledwie zasklepione rany były rozrywane i rozdrapywane na nowo. Z każdą wiadomością, z każdym wspomnieniem. A nie o to przecież chodzi. 
Pomijam oczywiście wiadomości o powrocie do byłych, o swoich wciąż żywych uczuciach czy odpierdalanie psa ogrodnika, których na szczęście nie przeżyłam osobiście. Może ktoś mi wytłumaczy, jaki jest sens w wygrzebywaniu uśmierconej relacji i rozpierdalaniu ledwie ułożonego życia drugiej osobie? Czy takie osoby odczuwają chorą satysfakcję z powodu takiego stanu rzeczy? 
Pozostaje pytanie, czy my aż tak naiwnie wierzymy w słowa wypowiedziane przez nich, czy po prostu mamy takie zasrane szczęście, że na swojej drodze spotykamy samych skurwysynów? A może to domena samotnych ludzi w wieku 21+? 
Naprawdę chciałabym wierzyć, że kolejny facet, którego którakolwiek z nas spotka na swojej drodze, będzie mniejszym chujem niż ci, którzy pozostali gdzieś za nami, kiedy w końcu się z nich otrząsnęłyśmy. Who knows?

Obserwatorzy