– Lepiej na raz tak całe cierpienie?
– Yup. Lepiej raz przecierpieć i mieć spokój.
Niby rozmowa dotycząca czasu sesji robienia tatuażu. Tylko, jakże to pasujące się wydaje w prawdziwym życiu. Szczególnie jeżeli mowa jest o relacjach damsko–męskich. Nigdy nie rozumiałam sformułowania "cierpienie uszlachetnia". Co to miały być za pieprzone farmazony?! Gdy cierpisz, czujesz że nic ani nikt nie jest w stanie ci pomóc w danej chwili. Smętne kawałki, upijanie się kolejną butelką wina, a nawet palenie paczki papierosów jednocześnie – to gówno daje. A zarazem niesamowicie podbudowuje. Płacz, szczękanie zębów, zaciskanie pięści i ewentualnie przebijanie paznokciami skóry. Są różne rodzaje sposoby ukazania cierpienia. Jedni nie potrafią sobie z tym poradzić. Snują się z miejsca na miejsce, próbują (bezskutecznie) ukryć emocje, które aż wylewają się im uszami. Aż w końcu pękają i opowiadają o wszystkim, co tak naprawdę ich dręczy C.). Inni za to popadają w histerię. Krzyczą, rzucają każdą rzeczą, która wpadnie im w ręce czym, ukazują wszem i wobec swoje rozgoryczenie (Aleksandra i Alicja). I jest jeszcze jeden rodzaj, który osobiście preferujemy wraz z Polą: cierpienie w samotności. Emocje kumulują się w człowieku. Czujesz bezsilność zmieszaną z bólem i złością. I nachodzi ciebie myśl, że nikt tego nie zrozumie. Nawet twoje najbliższe przyjaciółki, które widziały ciebie niemalże w każdym stanie: śpiącą, srającą, rzygającą, chorą, płaczącą, zasmarkaną. W takich chwilach chcesz zostać sama. Chcesz się przejść, zatkać uszy słuchawkami, zapalić papierosa i w momencie największej kulminacji – rozpłakać się. Sama, bez nikogo. Pozwalasz na to, by wszystko z ciebie uszło. I kiedy pierwsza fala goryczy spłynie... Jest lepiej. Doświadczasz pewnego błogostanu. Cały ból zostaje zastąpiony przez zimną furię. I to ona towarzyszy ci w ciągu najbliższych godzin. Zanim zostanie wypchnięta przez obojętność. A ta dziwka jest niesamowicie pomocna. Tylko dzięki niej nie ruszają ciebie kolejne słodkie zdjęcia na fejsbuczku, albo ukradkowe spojrzenia faceta, z którym kiedyś ciebie coś łączyło.
Co jakiś czas zadawałyśmy sobie pytanie: po co się pakować w jakąkolwiek relację z kimkolwiek, skoro potem i tak kończy się tak samo? Aleksandra niejednokrotnie twierdziła, że życie chyba rzuca jej ochłapy szczęścia, by nie zapomniała jak to jest, a zarazem zbytnio się do tego nie przyzwyczajała, bo jeszcze przypadkiem jej się to spodoba.
W ostatnim czasie przestałam całkowicie rozumieć plan, jaki Wszechświat dla nas przygotował. Przestałam zadawać pytania: dlaczego?, po co?, czy będzie taki dzień...?. Straciłam nadzieję, na happy end. My wszystkie straciłyśmy.
I to był właśnie jeden z tych dni, w których ta najmniejsza iskierka zgasła. Przygotowywałam się do rozmowy z R. naprawdę długo. I mentalnie i merytorycznie. Miałam nadzieję, że wyklaruje się w końcu czy jesteśmy przyjaciółmi, kolegami, kumplami lub cholera wie czym. Chciałam znać odpowiedź na nurtujące pytania dotyczące człowieka z bieda–korporacji, z którym prowadziłam bieda–korporacyjny flirt. I nie omieszkałam jej uzyskać. Z tym, że nie do końca brzmiała tak, jak sobie to wyobraziłam.
Tego dnia zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy – kochamy cierpieć. Kochamy wpierdalać się w największe gówno, z którego nawet nie wystają czubki naszych nosów. Kochamy ten ból, bo jak inaczej wytłumaczyć kolejne rozczarowania i pozostawanie w złudzeniach? Każda z po kolei: ja, Alicja, Aleksandra. Nawet Pola, która zbudowała trwały, szczęśliwy związek z ideałem faceta. Każda z nas masochistycznie pakowała się w kolejne bagno. Czy byłyśmy aż tak głupie, czy też to nam rzucano kłody pod nogi?
Cierpienie nie uszlachetnia. Cierpienie nie pomaga w dalszej egzystencji. Niby uczy, niby pomaga w tym, by nie popełniać tych samych błędów. Jednak z drugiej strony... Czy ta nauka jest warta aż takiego bólu, a następnie pustki, którą człowiek odczuwa z każdym kolejnym dniem? Chciałabym, aby któraś z nas obudziła się z myślą, że w końcu będzie dobrze. Że ten zły czas, klątwa, urok, chuj–jeden–wie–co–kurwa–jeszcze minął. Tylko dlaczego Klubowiczki Spierdolenia miałyby być szczęśliwe? Ach, no tak. Wtedy ani ja, ani Pola nie miałybyśmy o czym pisać, a ten blog nie miałby racji bytu. Dlatego trzymajcie kciuki, miejcie nadzieję, że dalej będziemy dostawać po dupie, a tematy się nie skończą. Zresztą, kogo ja próbuję oszukać? Bycie Spierdoliną przez wielkie "S" do czegoś zobowiązuje.