niedziela, 13 grudnia 2015

Cierpienie uszlachetnia?

– Lepiej na raz tak całe cierpienie?
– Yup. Lepiej raz przecierpieć i mieć spokój. 

Niby rozmowa dotycząca czasu sesji robienia tatuażu. Tylko, jakże to pasujące się wydaje w prawdziwym życiu. Szczególnie jeżeli mowa jest o relacjach damsko–męskich. Nigdy nie rozumiałam sformułowania "cierpienie uszlachetnia". Co to miały być za pieprzone farmazony?! Gdy cierpisz, czujesz że nic ani nikt nie jest w stanie ci pomóc w danej chwili. Smętne kawałki, upijanie się kolejną butelką wina, a nawet palenie paczki papierosów jednocześnie – to gówno daje. A zarazem niesamowicie podbudowuje. Płacz, szczękanie zębów, zaciskanie pięści i ewentualnie przebijanie paznokciami skóry. Są różne rodzaje sposoby ukazania cierpienia. Jedni nie potrafią sobie z tym poradzić. Snują się z miejsca na miejsce, próbują (bezskutecznie) ukryć emocje, które aż wylewają się im uszami. Aż w końcu pękają i opowiadają o wszystkim, co tak naprawdę ich dręczy C.). Inni za to popadają w histerię. Krzyczą, rzucają każdą rzeczą, która wpadnie im w ręce czym, ukazują wszem i wobec swoje rozgoryczenie (Aleksandra i Alicja). I jest jeszcze jeden rodzaj, który osobiście preferujemy wraz z Polą: cierpienie w samotności. Emocje kumulują się w człowieku. Czujesz bezsilność zmieszaną z bólem i złością. I nachodzi ciebie myśl, że nikt tego nie zrozumie. Nawet twoje najbliższe przyjaciółki, które widziały ciebie niemalże w każdym stanie: śpiącą, srającą, rzygającą, chorą, płaczącą, zasmarkaną. W takich chwilach chcesz zostać sama. Chcesz się przejść, zatkać uszy słuchawkami, zapalić papierosa i w momencie największej kulminacji – rozpłakać się. Sama, bez nikogo. Pozwalasz na to, by wszystko z ciebie uszło. I kiedy pierwsza fala goryczy spłynie... Jest lepiej. Doświadczasz pewnego błogostanu. Cały ból zostaje zastąpiony przez zimną furię. I to ona towarzyszy ci w ciągu najbliższych godzin. Zanim zostanie wypchnięta przez obojętność. A ta dziwka jest niesamowicie pomocna. Tylko dzięki niej nie ruszają ciebie kolejne słodkie zdjęcia na fejsbuczku, albo ukradkowe spojrzenia faceta, z którym kiedyś ciebie coś łączyło.
Co jakiś czas zadawałyśmy sobie pytanie: po co się pakować w jakąkolwiek relację z kimkolwiek, skoro potem i tak kończy się tak samo? Aleksandra niejednokrotnie twierdziła, że życie chyba rzuca jej ochłapy szczęścia, by nie zapomniała jak to jest, a zarazem zbytnio się do tego nie przyzwyczajała, bo jeszcze przypadkiem jej się to spodoba. 
W ostatnim czasie przestałam całkowicie rozumieć plan, jaki Wszechświat dla nas przygotował. Przestałam zadawać pytania: dlaczego?, po co?, czy będzie taki dzień...?. Straciłam nadzieję, na happy end. My wszystkie straciłyśmy. 
I to był właśnie jeden z tych dni, w których ta najmniejsza iskierka zgasła. Przygotowywałam się do rozmowy z R. naprawdę długo. I mentalnie i merytorycznie. Miałam nadzieję, że wyklaruje się w końcu czy jesteśmy przyjaciółmi, kolegami, kumplami lub cholera wie czym. Chciałam znać odpowiedź na nurtujące pytania dotyczące człowieka z bieda–korporacji, z którym prowadziłam bieda–korporacyjny flirt. I nie omieszkałam jej uzyskać. Z tym, że nie do końca brzmiała tak, jak sobie to wyobraziłam.
Tego dnia zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy – kochamy cierpieć. Kochamy wpierdalać się w największe gówno, z którego nawet nie wystają czubki naszych nosów. Kochamy ten ból, bo jak inaczej wytłumaczyć kolejne rozczarowania i pozostawanie w złudzeniach? Każda z po kolei: ja, Alicja, Aleksandra. Nawet Pola, która zbudowała trwały, szczęśliwy związek z ideałem faceta. Każda z nas masochistycznie pakowała się w kolejne bagno. Czy byłyśmy aż tak głupie, czy też to nam rzucano kłody pod nogi? 
Cierpienie nie uszlachetnia. Cierpienie nie pomaga w dalszej egzystencji. Niby uczy, niby pomaga w tym, by nie popełniać tych samych błędów. Jednak z drugiej strony... Czy ta nauka jest warta aż takiego bólu, a następnie pustki, którą człowiek odczuwa z każdym kolejnym dniem? Chciałabym, aby któraś z nas obudziła się z myślą, że w końcu będzie dobrze. Że ten zły czas, klątwa, urok, chuj–jeden–wie–co–kurwa–jeszcze minął. Tylko dlaczego Klubowiczki Spierdolenia miałyby być szczęśliwe? Ach, no tak. Wtedy ani ja, ani Pola nie miałybyśmy o czym pisać, a ten blog nie miałby racji bytu. Dlatego trzymajcie kciuki, miejcie nadzieję, że dalej będziemy dostawać po dupie, a tematy się nie skończą. Zresztą, kogo ja próbuję oszukać? Bycie Spierdoliną przez wielkie "S" do czegoś zobowiązuje. 

niedziela, 6 grudnia 2015

Doktor Hyde w spódnicy - czyli po co zaczynać od delikatnych tematów?

6:30. Budzik.
Na żaden inny dźwięk nie reaguję z taką złością i irytacją. Sięgam po omacku dłonią po telefon i przesuwam kciukiem po ekranie, by zapobiec dalszym torturom dla uszu i wszelakich komórek nerwowych. Gdy budzik przestaje wyć na całe mieszkanie, opadam ociężale na poduszki. Ból w skroniach jest nie do zniesienia. Podobnie jak suchość w ustach, jakby zamiast języka miała pieprzony papier ścierny. Przykładam dłoń do czoła, mając nadzieję, że nagle jakaś magiczna moc sprawi, że cholerny chochlik napieprzający młotem pneumatycznym zniknie. Dopiero po dziesięciu minutach postanawiam ruszyć swój ociężały tyłek i wstać, aby pozbyć się tej Sahary. I znaleźć jakieś leki przeciwbólowe.
Zakładam spodenki od piżamy, a potem jakąś wymiętoloną koszulkę. Nie pamiętam momentu, w którym się rozebrałam, ale to w niczym nie przeszkadza. Ważne, że są pod ręką i nie muszę przekopywać się przez syf w szafie.
Moja kondycja słabnie, coraz częściej wyjście na miasto kończy się niebotycznym kacem, ewentualnie wymiotami w mikrometrowym kiblu, stworzonym chyba dla jakiegoś karła. Pierwsze co, to idę do kuchni. Mijam lustro w korytarzu i aż się żegnam, choć do wierzących nigdy nie należałam. Rozmazany makijaż, włosy niczym po trafieniu piorunem, czerwona szminka stylizowana na Jokera z "Mrocznego Rycerza". Naprawdę powinnam przestać pić, myślę, a przynajmniej nie w takich ilościach. W końcu znajduję butelkę z wodą - resztkę, którą przyniosłam po pracy. Na tę chwilę jest niczym największe zbawienie, choć nie ukrywam, że w tym stanie wypiłabym nawet wodę z kałuży. Odkręcam butelkę i duszkiem wypijam całą jej zawartość. Od razu lepiej.
Patrzę przez okno. Mgła unosi się nad jeszcze sennym miastem. Pojedyncze tramwaje czy autobusy podjeżdżają na przystanki, by zabrać tych najbiedniejszych, pracujących od najwcześniejszych godzin. Widok z kuchni nie jest zły. Pozbyłabym się tylko tego obskurnego wydziału, który o tej porze przypomina opuszczony szpital psychiatryczny.
Sięgam po pogniecioną paczkę papierosów i wyciągam jednego z ostatnich, które jakimś cudem się uchowały. Odpalam go i trzęsąc się z zimna po wytrzeźwieniu, zaciągam się głęboko. W takich chwilach człowieka nachodzą najdziwniejsze, najbardziej abstrakcyjne myśli. Jak chociażby wspomnienia poprzedniego wieczora czy próba dopasowania chronologicznie kolejnych wydarzeń.

Właśnie. Wróćmy do dnia wczorajszego.

– Jak to jest możliwe, że to kurwisko znalazło takiego zajebistego faceta?! – donośny głos Aleksandry rozniósł się niemalże po całym pionie wieżowca. Ruchem dłoni zarządziła grupowe palenie. Dym roznosił się po niewielkiej kuchni, tworząc gęstą nikotynową mgłę, w której tylko najwytrwalsi dawali radę egzystować. Jak my, chociażby. Klubowiczki Największego Spierdolenia.
Jak otrzymać tak zaszczytny tytuł? Wystarczy spełnić kilka warunków, które zezwolą na przyjęcie do tak niezwykle prestiżowego klubu:

  1. Twoje życie musi przypominać chorą czarną komedię, w której grasz jedną z głównych ról, a to i tak nie sprawia, że masz jakiekolwiek fory z tym związane.
  2. Nie może być tak, że wszystko wychodzi po twojej myśli. Tak się po prostu nie da.
  3. Jeżeli tak już się dzieje - nigdy nie trwa to zbyt długo.
  4. Jesteś niczym słoń w składzie porcelany (wszędzie, nieważne gdzie się nie ruszysz. Nie próbuj sobie nawet wmówić, że masz zadatki na primabalerinę. Tak NIGDY nie będzie).
  5. Bycie życiową spierdoliną (ew. sierotą) kwalifikuje bez konieczności spełnienia punktów powyższych.

Także, podczas jednego z tak sławetnych spotkań, nie mogło się obyć bez tematu przedstawicieli płci brzydkiej. I tak, jak wcześniej wspominałam, tego wieczoru Aleksandra wydawała się niezwykle niezadowolona z niesprawiedliwości, jaka jest spotykana coraz częściej wśród społeczności ludzi w wieku akademickim i ewentualnie starszych.

– Może ma pizdę w brokacie i cycki o smaku piwa? – zasugerowałam, dolewając taniego, aczkolwiek odpowiadającego naszym mało wymagającym kubkom smakowym, wina. Zauważyłam, że na co dzień młode kobiety, które są elokwentne, wykształcone i taktowne o zmierzchu oraz przy oparach winopodobnego tworu przybierają pozę damskiego dr Hyde'a. A może to tylko moja domena?, pomyślałam.
– Albo się dobrze rucha. Ale coraz więcej naprawdę fajnych facetów prowadza się z takimi tępymi laskami – Alicja dołączyła do konwersacji w swoim wielkim stylu. Nie wierzyłam, że ta długonoga, długowłosa blondynka, za którą podążały zawsze spojrzenia mężczyzn, potrafiła używać takich słów. Dopóki jej nie poznałam i nie zaczęłyśmy ze sobą mieszkać.
I wtedy nastąpiła chwila ciszy, która została przecięta przez jedno, stosunkowo proste pytanie: Dlaczego mężczyźni wybierają kurwy?

Od jakiegoś czasu zauważyłam pewną zależność wśród mężczyzn podczas bywania w nocnych klubach (i nie tylko). Mianowicie: mężczyźni przestali się starać. Przestali zagadywać, podchodzić, wykazywać jakąkolwiek inicjatywę. Zniknęła adoracja płci pięknej – teraz traktuje się ją niczym mięso na wystawie u rzeźnika; im bardziej wszystko jest widoczne – tym lepiej. Gdzie się podziała chęć zdobycia tego upragnionego białego króliczka? Gdzie walka o atencję kobiety, która takiego samca by interesowała? Czy kobiety, które są chociaż minimalnie niedostępne, zostają skazane na staropanieństwo i samotność?
Wracając do pytania, a dokładniej do samego nazewnictwa. "Kurwa" może wydawać się dla wielu zbyt kolokwialnym, wręcz barbarzyńskim określeniem. Jednak patrząc na to z drugiej strony – bardziej dosadnie już się nie da. No, ale dobrze. Dla tych najbardziej wrażliwych "kurwę" zmieńmy na... Karynę, o. Lepiej?
A teraz stereotypowa sytuacja.
Karyna  przychodzi do klubu. Kiecka ledwie zakrywa jej strategiczne miejsca. I w sumie, bez różnicy by mogło być czy coś na sobie ma, czy też nie. Karyna wcześniej upiła się tanią wódką zakupioną w całodobowym Tesco, a teraz popija sobie jedynego drinka, którego kupi za swoje pieniądze. I obserwuje. Jej sokolo–dziwkarski wzrok poszukuje ofiary w postaci dobrze ubranego, względnie wyglądającego faceta, który miałby zostać jej towarzyszem na najbliższy czas.
Karyna zapisała się na stosunki międzynarodowe, bo tam nie trzeba aż takiego nakładu pracy, a we wsi może się pochwalić, że jest taka miastowa i studiuje. No, ale może wróćmy do samej bohaterki.
Karyna sączy sobie drinka, przy pomocy słomki pokazując swoje najbardziej wyszukane umiejętności oralne nabyte w klubowych toaletach. I w końcu! Jest! Ofiara na dzisiejszy wieczór: brunet z dwudniowym zarostem, sporo wyższy od niej. Do tego odziany w jasną koszulę, ładny uśmiech i z pełnym portfelem w kieszeni.
Nasza pantera długo się nie zastanawia. Odstawia pustą już szklankę i szykuje swoje sztuczne pazury na kolejną zdobycz. Poprawia sukienkę, eksponując podniesione push–upem cycki i rusza. O dziwo, pomimo ilości wypitego alkoholu, nie zatacza się w tych niebotycznie wysokich szpilkach. Jakby z wątroby zostały szczątki, a w żyłach zamiast krwi – płynęła gorzała.
Karyna podchodzi do baru, przy którym siedzi – nazwijmy go – Inwestor. Zajmuje miejsce obok i jakby nigdy nic, zamawia kolejnego drinka. Z maleńką różnicą, bowiem za tego już nie zapłaci. Pochyla się nad Inwestorem tak, aby miał wgląd w cały jej dekolt. I dopiero wtedy się przedstawia, zlizując błyszczyk z ust. Inwestor jest tak oniemiały, że zapłatę za drinka bierze na siebie. I zaczynają rozmawiać.
Jeden drink, shot, przesunięcie dłonią po udzie, shot, nieumyślne muśnięcie płatka ucha, shot. Aż w końcu Karyna proponuje pijanemu Inwestorowi zmianę miejsca na bardziej ustronne. A ten, nawet jeśli zbierał się na odwagę, by podejść do koleżanki z pracy, którą się zachwycał od kilku tygodni, rezygnuje z tego. Bo po co się starać, skoro Karyna od razu mu da... Właściwie wszystko, na co normalnie musiałby zapracować długim tańcem godowym, a i tak nie miałby pewności powodzenia i ewentualnego... Skonsumowania swoich działań. Dlatego odpowiedź na wcześniejsze pytanie wydaje się oczywista. Kurwy nie musisz zadowalać intelektualnie. Nie musisz zastanawiać się nad tym czy powiesz coś nie tak. Jej to nie obchodzi. Ważne, by miała z kim iść do łóżka i kto mógłby robić za jej Inwestora. To one sprawiły, że mężczyźni zakończyli swoje starania na poziomie obserwacji otoczenia. To oni teraz potrzebują adoracji i zachwytów. Role się zamieniły.

Na szczęście wciąż znajdują się jednostki, które potrafią się im oprzeć. Choć – nie ukrywam – są gatunkiem na wymarciu.

Obserwatorzy